środa, 28 stycznia 2015

Czy na minimaliźmie da się zarobić?

źródło

To, że minimalizm pomaga nam zaoszczędzić, nie ulega wątpliwości. Ale okazuje się, że można na nim również zarobić. Nie mam tu jednak na myśli zarabiania przez osoby, które już jakiś czas temu wprowadziły zmiany w swoim życiu, ale te, które są bardziej na początku tej drogi - jak ja.
Zachłyśnięci ideą minimalizmu często mamy ochotę z marszu wyrzucić wszystkie niepotrzebne nam przedmioty. STOP. Przecież za to wszystko musieliśmy kiedyś zapłacić, co było okupione naszą pracą, a tym samym poświęciliśmy temu czas, więc warto by było choć część pieniędzy odzyskać.

Zadanie to jest nieco bardziej pracochłonne, niż wyrzucenie wszystkiego od ręki, ale gwarantuję, że w dłuższej perspektywie może się opłacić, nie tylko w kwestii finansowej, ale także jeśli chodzi o nasze psychiczne samopoczucie. Dzięki temu nie będziemy mieli poczucia winy, że marnotrawimy jakieś dobra. Oczywiście sposobem na pozbycie się zalegających nam przedmiotów jest ich sprzedaż. Co prawda nie sprzedamy np. bluzki za tę cenę, którą za nią zapłaciliśmy. Ale już sprzedając 10 bluzek po 5 zł ten zarobek będzie bardziej wymierny. A lepiej przecież mieć te przykładowe 50 zł niż wyrzucić przedmioty do kosza i nie mieć z nich nic.


JAK SPRZEDAWAĆ UŻYWANE RZECZY?

Rozwiązań może być kilka. Zanim jednak zabierzemy się za sprzedaż, musimy przejrzeć nasze rzeczy i zdecydować, których chcemy się pozbyć, które nadadzą się do sprzedaży, a które jednak należy wyrzucić. Przedmioty lepsze gatunkowo i droższe, możemy spróbować sprzedać pojedynczo, a z tych o mniejszej wartości stworzyć większe zestawy. Przykładowo markowe perfumy, których nie używamy czy kaszmirowy sweter, który nie jest zniszczony, a który nie pasuje nam np. kolorem czy fasonem, możemy sprzedać osobno. Ale już np. z kilku sieciówkowych koszulek czy drogeryjnych kosmetyków możemy stworzyć fajny zestaw - są większe szanse na to, że ktoś skusi się na powiedzmy 10 różnych kosmetyków w cenie 30 zł, niż jakby miał je kupować pojedynczo po 3 czy 5 zł.

Od razu nasuwa się pytanie, gdzie możemy "upłynnić nasz towar"? Opcji jest wiele i metody sprzedaży zależą również od naszej inwencji i przedsiębiorczości. Skupmy się jednak na tych najbardziej popularnych.

  • Serwisy internetowe - z tych najlepiej mi znanych przychodzi na myśl Allegro i Olx. Jednak każda z tych opcji ma wady i zalety. Zaletą pierwszego z pewnością jest to, że dociera do sporej grupy potencjalnych nabywców, ale też trzeba tutaj płacić prowizję, a aukcje trwają maksymalnie - jeśli się nie mylę - 2 tygodnie. Z kolei na drugim serwisie wystawienie i sprzedaż przedmiotów są darmowe, nasze ogłoszenie może tam widnieć nieprzerwanie długi czas, ale też mniej osób tam zagląda. Ja wybrałam tę druga formę sprzedaży i zauważyłam, że przy odrobinie cierpliwości, prędzej czy później ktoś zainteresuje się naszym przedmiotem (o ile oczywiście nie przesadzimy z ceną) 
  • Lokalne strony internetowe - w praktycznie każdym mieście istnieją lokalne portale informacyjne, gdzie mieszkańcy mają możliwość wystawienia swoich ogłoszeń. Ich zaletą jest to, że dociera się do osób z naszej okolicy, dzięki czemu sprzedaż odbywa się bezwysyłkowo, a kupujący może przed zakupem obejrzeć dany przedmiot, co też go skłania często do zakupu. Wadą jest oczywiście to, że dociera się tylko do określonej grupy osób - czytelników serwisu 
  • Facebook - istnieje tu naprawdę dużo stron z niemal każdego miasta, gdzie możemy wystawić swój przedmiot na sprzedaż właśnie poprzez serwis społecznościowy. Wady i zalety są tu chyba takie same jak te wymienione powyżej, z tą różnicą, że tu możemy dotrzeć do większej liczby osób.
  •  Komis - większe przedmioty, sprzęty czy meble możemy spróbować sprzedać za pośrednictwem komisu. Tym sposobem dana rzecz nie będzie nam zalegała w domu, a przy okazji możemy cierpliwie czekać, aż wpadnie nam parę groszy. 
  • Znajomi - jeśli mamy jakieś przedmioty, które są nam niepotrzebne, a wiemy, że podobają się lub przydadzą naszym znajomym czy komuś z rodziny, możemy zaproponować im ich sprzedaż. W pierwszej chwili może się to wydać nie na miejscu, ale taka sprzedaż odbywa się z korzyścią dla obu stron - wy pozbędziecie się niepotrzebnej rzeczy, a znajomy kupić coś po znacznie niższej cenie niż sklepowa, a do tego będzie miał pewność, że nie wciskacie mu bubla.

Oczywiście ze sprzedaży przedmiotów nie zwrócą nam się wszystkie koszty, jakie ponieśliśmy przy ich zakupie, ale przynajmniej uda nam się odzyskać część wydanych pieniędzy. Dla przykładu ja w styczniu sprzedałam trochę rzeczy za łącznie ok 300 zł, a wymagało to ode mnie jedynie jednego dnia wysiłku - przejrzenia rzeczy, zrobienia zdjęć, sporządzenia opisów i wystawienia ogłoszeń. 300 zł dniówki to dobry interes. Tym bardziej, że jeszcze sporo rzeczy zostało mi do sprzedania.



MAŁY STYCZNIOWY SUKCES
Jak kiedyś wspomniałam, co miesiąc wydawałam sporą część wypłaty na różne zachcianki, również te spożywcze, na bibeloty, niepotrzebne kosmetyki czy ubrania, które jeszcze z metką lądowały na dnie szafy do założenia "kiedyś, jak będzie okazja".
Miesięcznie potrafiłam przepuszczać (tak, przepuszczać do idealne słowo) 1,5 - 3 tys. na rzeczy, o których zaraz po kupnie nawet nie pamiętałam. W grudniu ubyło mi z portfela jakieś 3,2 tys zł i - co sobie uświadomiłam pod koniec miesiąca - zupełnie nie wiem na co. Z prezentami zamknęłam się w 300 zł. Gdzie reszta moich pieniędzy?! Wygląda na to, że rozpłynęły się, jak zawsze. A zamiast kupować rzeczy, których nie potrzebowałam i o których teraz nawet nie pamiętam, mogłam spłacić część ciążących mi kredytów - oczywiście konsumpcyjnych (nawet nie wiecie, jak teraz mi wstyd, że je zaciągnęłam i - co chyba dość oczywiste - nie pamiętam na co poszły). 
Wraz z początkiem stycznia postanowiłam zrobić eksperyment i spróbować kupować jak najmniej i rzeczywiście tylko to, co niezbędne. Okazuje się, że poszło mi całkiem dobrze. Przez ostatni miesiąc wydałam 472 zł, z czego połowę pochłonęło utrzymanie moich zwierzaków, na których nie zamierzam oszczędzać. Drugą połowę tej kwoty mogłabym jeszcze uszczuplić, bo miałam kilka wpadek, ale porównując to z wydatkami z poprzednich miesięcy, sama sobie przybijam piątkę. Co ciekawe, w tej kwocie mieści się m.in. wyjście do knajpy, papierosy (wstyd!), śniadania w pracy kiedy zasypiałam i nie zdążyłam zabrać nic z domu, a nawet opłata za taksówkę. W styczniu - co poczytuję sobie za kolejny spory sukces - nie kupiłam też żadnego kosmetyku!
Jeszcze mocniejsze postanowienie poprawy mam na luty. I - co mnie dziwi - takie wyzwania zaczynają mi się podobać!

czwartek, 22 stycznia 2015

Naturalne zamienniki leków, czyli odchudzamy naszą apteczkę


Jeszcze całkiem niedawno, bo jakiś rok temu, bezwarunkowo wierzyłam w cudowną moc kolorowych pastylek. W końcu ich producenci cały czas i na wszelkie możliwe sposoby zapewniali mnie, że dzięki temu wzmocnię odporność, pozbędę się bólu głowy, zapomnę co to przeziębienie czy grypa, będę miała ładne włosy, skórę, paznokcie, a moje życie będzie pasmem sukcesów i nieustającej radości - "Kup nasze tabletki, a będziesz tak zadowolona, jak nasza modelka na plakacie czy aktorka w reklamie". Nie mogli przecież kłamać, skoro mają mnóstwo certyfikatów, pozwoleń, a poza tym robią to wszystko z troski o nasze zdrowie...

Zastanawiam się, kiedy przemysł farmaceutyczny przestał pełnić funkcję bardziej utylitarną, a stał się doskonałym narzędziem do nabijania sobie kieszeni. W końcu nasze zdrowie jest najcenniejsze, a każdy chce zawsze czuć się dobrze, dbać o siebie, aby jak najdłużej cieszyć się życiem - jak panie z reklamy. Wydaje mi się, że spore zmiany w tej materii zaszły wraz ze zmianą ustroju politycznego. Teraz wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, również dobre zdrowie.
Ślepa wiara w moc syropów, maści i tabletek wyrosła na kanwie zaufania, jakim darzymy naszych lekarzy. Skoro mój lekarz rodzinny zna mnie praktycznie od dziecka, więc jest w sumie jak dobry wujek, dlatego na pewno chce dla mnie dobrze. Niestety nie. Lekarze w dzisiejszych czasach dostają całkiem fajne "podziękowania" od firm farmaceutycznych za przepisywanie pacjentom konkretnych leków - bez względu na to, czy są one na receptę, czy ogólnodostępne. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego gabinetu i rozejrzeć się po ścianach czy biurku. Wszędzie plakaty, notesy, długopisy, gadżety - wszędzie logo producenta cudownych specyfików. I już wiemy, kto jest sponsorem strategii leczenia. Oczywiście nie chcę generalizować, ponieważ w dalszym ciągu możemy spotkać lekarzy, którzy nie "sprzedali" się za karton gratisów czy darmowy tablet.

Przemysł farmaceutyczny stał się niezłym biznesem. Wiele osób twierdzi, że najbardziej dochodowym ze wszystkich. W końcu ludzie zawsze będą chorować i zawsze będą kupować leki. Czy to rzeczywiście biznes? Wystarczy wejść do apteki, rozejrzeć się po ladzie -wszędzie ulotki, plakaty, promocje na dane specyfiki i zniżki (faszerowanie się chemią, bo tanio? Na zdrowie!). W telewizji w ciągu dna możemy natknąć się na kilka czy kilkanaście reklam leków - zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym. Przy kasach w supermarketach, zaraz obok gum do żucia, zapałek i maszynek do golenia, równo poukładane kolorowe pudełka z "leczniczą" zawartością. Ale mamy szczęście - leki i zdrowie na wyciągnięcie ręki, gdzieś pomiędzy kupowaniem papieru toaletowego a kartonem mleka możemy zapewnić sobie długowieczność.

Na podejście do leków, jak do produktów codziennego użytku zaczęłam zwracać uwagę wiosną tamtego roku. Wtedy też notorycznie dopadało mnie przeziębienie, bóle głowy, zmęczenie. Najprostsze rozwiązanie? Siata leków. Jednak kiedy pomimo łykania "magicznych cukierków" choroby i objawy wracały, zaczęłam bliżej się przyglądać temu, co w siebie pakuję i zastanawiać, czy rzeczywiście jest mi to potrzebne. Skoro co chwilę wraca jakiś problem, pora znaleźć jego przyczynę. Wtedy też doszłam do wniosku, że wiele leków wcale nas nie leczy, a jedynie maskuje objawy czegoś, co dzieje się w naszym organizmie.
Za wysoki cholesterol? Szara cera? Wypadające włosy? Obniżona odporność? To przecież zawsze są jedynie objawy. Zamiast je minimalizować, trzeba dotrzeć do ich przyczyny i tam zadziałać.

Wtedy też zaczęłam inaczej patrzeć na dostępne w aptekach (w marketach, na stacjach benzynowych, w kioskach...) leki i postanowiłam poeksperymentować. Od 10 miesięcy praktycznie nie biorę żadnych leków, od pół roku... nie chorowałam. Kiedyś to było nie do pomyślenia.
Okazuje się, ze wokół nas jest naprawdę dużo naturalnych produktów, dzięki którym możemy czuć się dobrze (a nawet rewelacyjnie), bez konieczności zostawiania pieniędzy w aptekach i faszerowania się leków.
Wszystko co opisuję, przetestowałam na sobie i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że naprawdę działa. Po tym przydługim wstępie przejdźmy do konkretów. Zagadnienia oczywiście nie wyczerpię w jednym poście. Ale na pierwszy ogień wybrałam te produkty, które są ogólnodostępne i pomagają na podstawowe dolegliwości.


Jakimi produktami możemy zastąpić apteczne leki?

  • Imbir świeży -  na początku jego smak może nie przypaść nam do gustu, ponieważ jest dosyć ostry a sama przyprawa ma dość specyficzny aromat. Ale warto się przełamać. Świeży korzeń imbiru (ja zazwyczaj dodaję kilka cienkich plasterków obranego imbiru do herbaty) wzmacnia odporność, pomaga zwalczyć przeziębienie, wpływa korzystnie na krążenie krwi i na stan naszej jamy ustnej, poprawia ukrwienie mózgu, minimalizuje mdłości, i... łagodzi bóle miesiączkowe. Do tego chroni przed zakrzepami i wspomaga trawienie. Imbir jest u nas chyba wciąż niedoceniany, a naprawę warto po niego sięgnąć. Korzeń tej rośliny możemy kupić w praktycznie każdym markecie czy dobrze zaopatrzonym osiedlowym warzywniaku.
  • Czosnek - tu chyba nie trzeba za bardzo się rozpisywać. Od dawna wiadomo, że czosnek wzmacnia odporność i pomaga walczyć z przeziębieniem. Do jego zalet dodałabym jeszcze, że hamuje rozwój bakterii. Wyczytałam również, że wykazuje działanie antynowotworowe, niszczy pasożyty w przewodzie trawiennym oraz chroni przed udarami i zawałami. Ja go używam głównie profilaktycznie przeciw przeziębieniom. Polecam dodawać pokrojony do kanapek, czy sałatek. I od jakiegoś czasu w szafce "dojrzewa" mi także czosnkowa nalewka. Będzie idealna w okresie zimowo-wiosennym, kiedy znacznie częściej może dopaść przeziębienie.
  • Miód - pierwszą jego zaletą jest to, że jest doskonałym wręcz zamiennikiem cukru. Dosładzam nim m.in. herbatę, lemoniadę, wypieki itd. Co daje nam miód - pomaga zwalczać stany zapalne gardła (1 łyżeczka miodu doskonale się u mnie sprawdza zamiast dawki syropu). Do tego wzmacnia organizm, ma działanie antybakteryjne, przyspiesza gojenie ran (również sprawdzone, wystarczy posmarować nim dane miejsce, pomaga również przy problemach z trądzikiem). Podobno pomaga również w stanach miażdżycowych, leczy wrzody żołądka. No i doskonale sprawdza się jako dodatek do maseczek do twarzy i włosów.
  • Skrzyp polny - wpływa na poprawę stanu włosów, skóry i paznokci. Alternatywą dla tabletek ze skrzypem jest parzona z niego herbata. Jednak odradzam picie kupnych herbat w torebkach, ponieważ zawierają one głównie odpadki produkcyjne (niedowiarkom proponuję rozedrzeć jedną taką torebkę i zobaczyć co jest w środku). Ale spore opakowanie dobrego jakościowo skrzypu polnego możemy dostać już za parę zł w... sklepie zoologicznym! Wystarczy wsadzić odrobinę do kubka, zalać wrzątkiem i poczekać, aż się zaparzy. Spróbowałam kilku rodzajów skrzypu i najlepszy jaki spotkałam, oferuje firma Zuzala klik - można go również kupić w dobrych gabinetach weterynaryjnych albo zwyczajnie zamówić przez internet
  • Kakao  - poza tym, że uwielbiam je pić w zimowe wieczory, ma też sporo zalet. Główną z nich jest oczywiście spora zawartość magnezu (piję dużo kawy, więc dodatkowa dawka magnezu zawsze mile widziana), ale też fosforu, wapnia, żelaza, wit. A, z grupy B i E. Kakao - według kilku źródeł - wpływa również na opóźnianie procesów starzenia, uszczelnia naczynia krwionośne i wykazuje zdolność regeneracji komórek. Oczywiście nie mam na myśli tu tego granulowanego, sztucznie dosładzanego, ale naturalne kakao. Do tego słodzone miodem smakuje znacznie lepiej niż z cukrem.
  • Kurkuma  - wciąż mało znana u nas przyprawa, sama odkryłam ją dopiero kilka miesięcy temu. Jej główną zaletą jest bardzo pozytywny wpływ na nasze stawy i leczenie ich stanów zapalnych. Do tego podobno ma silne działanie przeciwnowotworowe, łagodzi niestrawności. Właściwie jest bez smaku i można dodawać ją do wszystkiego (barwi potrawy na piękny, żółty kolor). Ja już odruchowo dodaję ją do zup, sosów, sałatek, posypuję nią kanapki czy mięso. Świetnie nadaje się też do ryżu.
  • Wódka  - to dość kontrowersyjny "zamiennik" leków, ale jestem żywym przykładem na to, że niezwykle skuteczny. Kilka lat temu dorobiłam się choroby układu trawiennego. Było to bardzo uciążliwe, ponieważ przez kilka miesięcy dzień w dzień tak bolał mnie brzuch, że często nie mogłam normalnie funkcjonować. Przez ten czas wydałam też kilka tys. zł na badania i rozmaite leki, które wcale nie pomagały. Cudowne właściwości wódki (jakkolwiek to brzmi) odkryłam przypadkiem. Któregoś dnia postanowiłam wybrać się na imprezę. Odpowiednio wcześniej odstawiłam wszystkie leki (co za różnica, skoro i tak nie pomagały, a ból był cały czas taki sam) i poszłam z koleżankami do klubu. Po 3 kieliszkach ból... zwyczajnie minął. Nie tak, jak moje niedowierzanie, które trwało przez następny tydzień. Przez kolejne dni nie brałam leków, za to rano po śniadaniu wypijałam kieliszek wódki. Ból znikał i nie wracał przez praktycznie cały dzień. Poszłam przedyskutować swoje odkrycie z gastrologiem, który potwierdził, że wódka rzeczywiście pomaga na problemy z żołądkiem. I skoro działa lepiej niż leki, to zamiast nich miałam (z polecenia lekarza!) wypijać rano1 kieliszek. Po jakimś czasie nie było to już nawet konieczne, bo ból wracał znacznie rzadziej, ale zawsze miałam w torebce "setkę" jako zabezpieczenie przed niespodziewanym atakiem. Teraz kiedy mam jakieś problemy z żołądkiem, zamiast łykać chemię, stosuję tę alternatywę. Sposób ten podpatrzyło kilku moich znajomych i członków rodziny i u nich też sprawdza się o wiele lepiej niż leki. Do tego wywodu może jeszcze dodam, że wódka też dobrze sprawdza się jako środek odkażający.
  • Prysznic - nie jest to co prawda żaden produkt, ale nawet tak podstawowa czynność, jak codzienny prysznic, może przynieść sporo korzyści naszemu zdrowiu. Jednak powinien on być wykonany w odpowiedni sposób. Naprzemienny strumień wody - raz ciepły, a raz zimny - rewelacyjnie pobudza nasze krążenie. I choć nie należy on do najprzyjemniejszych (zwłaszcza te zimne "etapy") może zdziałać wiele dobrego. Po pierwsze jak już wspomniałam wpływa pozytywnie na krążenie, ale też hartuje nasz organizm, zwiększa jego odporność, a przy okazji poprawia przemianę materii na poziomie komórkowym i ujędrnia nasze ciało. Powinien on być jednak wykonany odpowiednią, prostą techniką. Trzeba pamiętać, aby strumień wody zawsze kierować od kończyn w stronę serca. Ja stosuję taki "zabieg" zawsze na koniec zwykłego prysznica.
  • Sen - choć są one oczywiste, często zapominamy o jego dobroczynnych właściwościach. Ja sama w pewnym okresie potrafiłam spać po 4-5 godzin na dobę przez kilkanaście dni z rzędu czy nawet dłużej. I - co dotarło do mnie o wiele później - odbiło się na moim zdrowiu. Dlatego nie warto o nim zapominać. Odpowiednia dawka snu wpływa na poprawę naszej odporności  funkcjonowanie całego organizmu, usprawnia pracę mózgu i reguluje procesy trawienne. Do tego jest też nazywany "najlepszym kosmetykiem", ponieważ wpływa na regenerację komórek i stan naszej cery.
  • Żurawina - znana jest głównie z tego, że ma dobroczynny wpływ na nasz układ moczowy. I w takim celu ją przede wszystkim  spożywam. Ale też wspomaga walkę z przeziębieniem, pomaga walczyć z wrzodami żołądka, pozytywnie wpływa na stan skóry. Do tego chroni wątrobę, obniża poziom cukru we krwi i poprawia pracę serca. Jest też źródłem wielu witamin. Można kupić świeżą żurawinę i samodzielnie zrobić z niej sok, dżem czy konfitury. Suszona żurawina nie traci swoich właściwości, ale jest bardzo słodka. Jeśli sami nie mamy czasu, aby zrobić sok z żurawiny, możemy taki kupić - tu polecam jednak sklepy ze zdrową żywnością albo apteki, ponieważ te dostępne w zwykłych sklepach spożywczych mają w sobie tonę cukru, a do tego często obok żurawiny nawet nie stały, a są wzbogacone jedynie o jej aromat.

Właściwie mogłabym wymieniać tak jeszcze długo, ale postanowiłam jednak stworzyć serię wpisów o tej tematyce. A pisać jest naprawdę o czym.
Oczywiście nie namawiam nikogo do odstawienia jakichś specjalistycznych leków, a tym bardziej bez konsultacji z lekarzem. Ale z kolei wiele specyfików dostępnych bez recepty na podstawowe dolegliwości tak naprawdę nie są nam potrzebne. Oczywiście nie neguję również wizyt u lekarza, kiedy coś nam dolega i nie namawiam do leczenia na własną rękę. Warto jednak wypróbować wspomniane wyżej sposoby, zwłaszcza jako profilaktykę.
Choć nie wyobrażam sobie dnia bez kakao, kurkumy czy miodu, nie ukrywam, że nie opróżniłam mojej domowej apteczki do zera, ale znacznie uszczupliłam jej zawartość. Zawsze muszę mieć w domu m.in. maść z wit. A, Smectę czy saszetkę Tribioticu.

sobota, 17 stycznia 2015

Czy minimaliści są szczęśliwsi?

źródło

Dziś sobie uświadomiłam, że właściwie nie znam osobiście żadnego minimalisty - a przynajmniej takiego, który sam siebie by tak określał. Jednak i tak mogę z pełną odpowiedzialnością odpowiedzieć na to pytanie: TAK, minimaliści są szczęśliwsi.
Pojawia się jednak od razu inne, dość istotne pytanie: "Szczęśliwsi niż kto?". Niż osoby, które zanim jeszcze dostaną wypłatę do ręki już dokładnie wiedzą, na co wydadzą każdy grosz? Niż osoby, które przepuszczą wszystkie pieniądze na przyjemności? Niż ci, dla których konsumpcjonizm jest jedynym znanym sposobem na życie, celem wstawania codziennie rano do pracy, wymianą papierków i monet o umownej wartości na namacalne świadectwa sensowności zarabiania, wyznacznikiem statusu społecznego? Nie.

Muszę zaznaczyć, że moje przemyślenia odnoszą się przede wszystkim do minimalistów z wyboru. Nie do osób, których sytuacja życiowa determinuje ilość posiadanych rzeczy i sposób gospodarowania pieniędzmi, anie nie do osób, które minimalistami są "z urodzenia", dla których kupowanie rzeczy jedynie potrzebnych jest tak samo oczywiste jak oddychanie.

Minimaliści z wyboru są szczęśliwsi niż oni sami wcześniej, kiedy jeszcze kupowanie i posiadanie coraz to nowych rzeczy było jednym z ważniejszych celów. Jak już wspominałam, do tego, abym mogła sama siebie określić minimalistką, jeszcze daleka i wyboista droga. Tak naprawdę dopiero wygrzebuję się z konsumpcyjnego bagna i wdrapuję się na wysoki i czasami ciężki do pokonania mur odzwyczajania się od rzeczy i zachcianek przebierających się za potrzeby.

Jednak już teraz mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwsza. Pierwsze refleksje nad kupowaniem (i niekupowaniem) pojawiły się pod koniec 2013 roku, zepchnięte za chwilę na margines przez kolejną "potrzebę". Głębsza myśl o ograniczeniu szeroko rozumianej konsumpcji wróciła w połowie ubiegłego roku, kiedy to kolejny raz natknęłam się w sieci na pojęcie minimalizmu. Najpierw oczywiście, zachłyśnięta nowym pomysłem na siebie, rzuciłam się do segregowania, wyrzucania, tworzenia list itd. Jednak ta metoda u mnie kompletnie nie wypaliła, bo czułam, że robię coś wbrew sobie. Zamiast terapii szokowej postawiłam na świadome baby steps. I to zdaje egzamin. Podzieliłam życiową przestrzeń na fragmenty i systematycznie próbuję krok po kroku porządkować kolejne szafki, szuflady i robię przerwę, kiedy zbyt długo obracam w rękach jakiś przedmiot zastanawiając się: wyrzucić czy zostawić. Bo minimalizm ma być przygodą, podróżą i zmianą nie tylko przestrzeni, ale też myślenia i podejścia, a nie zmęczeniem spowodowanym przymusem segregacji i pozbywania się.

Cieszy mnie to, że mam wybór. Pierwszy raz od dawna czuję, że naprawdę mam wybór, a moje konsumenckie decyzje są rzeczywiście przemyślane. Wcześniej co prawda też byłam pewna, że mam wybór - i nie mam na myśli wyboru pomiędzy: kupić granatowy t-shirt czy oliwkową spódnicę. Myślałam, że mogę kupić coś, albo tego nie kupić. Jednak zawsze kupowałam - oczywiście "z wyboru" bo cały miesiąc ciężko pracowałam, więc zasłużyłam na nagrodę. 

Na początku, kilka lat temu, zakupy rzeczywiście mnie cieszyły. Dostałam pracę, sama zarabiałam na swoje zachcianki i mogłam swobodnie nimi dysponować. Inaczej uważali marketingowcy, którzy dokładnie wiedzieli, jak mnie podejść i że tak naprawdę swoboda ta jest złudzeniem. Teraz (choć zakupy ograniczyłam i zaczęłam bardziej świadomie dysponować zawartością portfela zaledwie od kilku tygodni) już mogę z pewnością stwierdzić, że nie kupowanie daje mi więcej radości niż kupowanie. Odzyskanie kontroli nad swoim życiem i stanem konta - choć może dotyczyć tak błahej rzeczy jak zakup kremu do rąk, czekoladek czy rajstop - daje mi naprawdę dużą satysfakcję. Poczucie rzeczywistej kontroli, panowania nad swoim życiem i konsumpcyjnym popędem. Od kilku dni zadziwia i fascynuje zarazem mnie to, jak w zaledwie kilkanaście dni może zmienić się nasze podejście i nastawienie. Trudno to wyjaśnić, ale daje mi to naprawdę ogromna radość i satysfakcję.  Co więcej, daje mi też kopa do dalszych działań i podsuwa pomysły, jak sprawić, żeby moje życie i wybory były jeszcze lepsze i bardziej odpowiedzialne - również w kwestii zdrowia, odżywiania, organizacji czasu czy metod pracy.

I choć osobiście nie znam zdeklarowanych, "oficjalnych" minimalistów, jestem pewna, że byli (i są) równie szczęśliwi odkrywając to, czym ja właśnie się zachłystuję wkraczając na niezbadane tereny 'niekupowania'.

wtorek, 13 stycznia 2015

Jak wprowadzić minimalizm w kosmetykach


Przyznaję, że do zdobycia tytułu eksperta (lub chociaż przybliżenia się do niego) w kwestii posiadania minimalistycznego zestawu kosmetyków czeka mnie jeszcze daleka droga, ale mam już w tym temacie pewne doświadczenie i przemyślenia. Tak, to co widać na powyższym zdjęciu, to mój aktualny "zbiór" kosmetyków (aż wstyd publikować). Po zebraniu ich w jednym miejscu sama złapałam się za głowę, ale też odetchnęłam z ulgą, ponieważ... rok temu było tego dwa razy więcej!

Jeszcze kilka lat temu kosmetyki były mi właściwie obojętne. Używałam, ale nie przywiązywałam do nich zbytniej wagi. Ot, potrzebowałam czegoś, co akurat mi się skończyło, to chwyciłam pierwszy lepszy z brzegu, patrząc głównie na cenę. Później skończyłam studia, zaczęłam sama na siebie zarabiać i... więcej wydawać na kosmetyki. Najpierw rzuciłam się na drogeryjne półki, bo chciałam wszystko przetestować. Później przyszła faza "oszczędzania", które w moim wykonaniu wyglądało tak, że podczas danej promocji kupowałam po kilka sztuk "bo przecież i tak zużyję, a za jakiś czas musiałabym to kupić w regularnej cenie, więc właśnie ubijam świetny interes". I właściwie zamiast kupować kosmetyki, ja ubijałam interesy.

Ponad rok temu, kiedy kosmetyki miałam poupychane po wszystkich szafkach i półkach, stwierdziłam, że czas coś z tym zrobić. Zaraz po tym zepsuł mi się mój wysłużony laptop. Podjęłam decyzję, że czas na nowy sprzęt (tym bardziej, że komputer to moje podstawowe narzędzie pracy), ale że byłam  (jestem?) zakupocholiczką, wszystkie moje pieniądze miałam "poupychane" po szafach z ciuchami, półkach w łazience i innych niepotrzebnych bzdurach, musiałam kupić go na raty.  Któregoś dnia z ciekawości policzyłam, ile mniej więcej pieniędzy mam "ulokowane" w kosmetykach - okazało się, że starczyłoby na całkiem fajny sprzęt. I dopiero wtedy postanowiłam wziąć się porządnie za odwyk.

W grudniu 2013 roku miałam ponad 300 sztuk kosmetyków i całą reklamówkę różnych próbek. Obecnie mam ich 144 szt. i ok. 60 próbek. Oczywiście nie był to rok bez potknięć, bo kilka razy "popłynęłam" na promocjach i wpadłam w szał zakupów. Jednak już wiem, jak sobie z tym radzić i na czym chcę się skupić. Jestem dopiero w połowie drogi, ale wkrótce powinnam całkiem uporać się z problemem nadmiaru zalegających produktów.

Od czego zacząć?

 

  • Dobrym sposobem i często terapią szokową jest policzenie, ile pieniędzy wydaliśmy na kosmetyki, które obecnie mamy w domu. Kwota, którą otrzymamy, niektóre osoby może naprawdę zdziwić. Na mnie podziałało to jak kubeł zimnej wody.

  • Zinwentaryzować swoje kosmetyki. Czyli spisać WSZYSTKIE produkty, jakie posiadamy. Przy każdym z nich warto też dopisać termin ważności. Podzielić je na kategorie (np. pielęgnacja twarzy, pielęgnacja włosów, lakiery do paznokci etc.) i ułożyć na liście zaczynając od tych, których data przydatności kończy się najszybciej - wtedy będziemy wiedzieli, po który produkt z danej kategorii sięgnąć w pierwszej kolejności, żeby zdążyć go zużyć, zanim się przeterminuje. Po zużyciu kosmetyku od razu możemy wykreślić go z listy. Ważne jest także, żeby systematycznie dopisywać do niej te produkty, które kupujemy. Ja dodatkowo posiadam jeszcze jeden spis, bez podziału na kategorie, gdzie wszystkie kosmetyki mam ułożone jedynie datami. Daje mi to przejrzysty obraz tego, na czym kolejno się skupić, żeby nie marnować pieniędzy musząc wyrzucić przeterminowany produkt.

  • Warto również zebrać wszystkie produkty w jednym miejscu, posegregować je według wcześniej przyjętych kategorii i zrobić im "grupowe" zdjęcia, a następnie trzymać je na pulpicie w jednym folderze. Dzięki temu możemy już po jednym kliknięciu dokładnie widzieć, jakie kosmetyki posiadamy. Ja po zużyciu danego kosmetyku zamazuję go na zdjęciu (można to zrobić w zwykłym Paint'cie).   

Te trzy proste sposoby pozwolą nam zobaczyć skalę problemu, a także nieco usystematyzować i okiełznać nasz zbiór (mam na myśli głównie ekstremalne przypadki, kiedy tych kosmetyków mamy po kilkaset sztuk, choć warto prowadzić taką listę na bieżąco).

Jak nie kupować zbędnych kosmetyków?

 

Niestety nie ma na to gotowej recepty. A jeśli jest, to ja jej nie znam. Najważniejsze to chcieć zminimalizować swój zbiór. Pierwszym, dobrym krokiem jest uświadomienie sobie, co nas skłania do zakupów. Jeśli są to reklamy, czy informacje w internecie, warto przestać wchodzić na strony, które kuszą nas do zakupów - blogi, kanały youtube, sklepy internetowe itd. Dobrze jest też odsubskrybować wszystkie newslettery ze sklepów kosmetycznych, a przynajmniej zaznaczyć je jako spam, żeby nie wyskakiwały nam zaraz po zalogowaniu na pocztę.
Z kolei jeśli chodzi o zakupy stacjonarne... cóż, najlepiej omijać wszelkie drogerie i działy kosmetyczne w marketach szerokim łukiem. Innej metody póki co nie znam. Ale jestem przekonana, że z czasem będzie nas do nich ciągnęło znacznie rzadziej.

Mnie obecnie do zminimalizowania swojej "kolekcji" motywuje chęć stosowania jedynie kosmetyków nietestowanych na zwierzętach, a najlepiej wegańskich, czyli nie zawierających żadnych produktów odzwierzęcych. Postanowiłam również niektóre z nich zastąpić produktami naturalnymi - warto poczytać, ile wsmarowujemy w siebie chemii, która przez skórę przedostaje się do naszego krwiobiegu. I właśnie do tego będę dożyła w tym roku. Mogłabym co prawda już teraz wyrzucić wszystkie kosmetyki, które nie spełniają tych warunków, i zastąpić je innymi, ale uważam, że ważny jest również sam długi proces pozbywania się (czyt. mozolnego zużywania) tego, co zgromadziliśmy. Ma to z pewnością bardziej długofalowe działanie na nasze podejście do gromadzenia kosmetyków, niż impulsywne pozbycie się "problemu".

Obecnie powoli tworzę też listę kosmetyków, które już się u mnie sprawdziły (i które spełniają moje nowe warunki), żeby nie ciągnęło mnie do nowości, a przy okazji stworzyć swoją bazę podstawowych kosmetyków, żeby zawsze wiedzieć, po co powinnam sięgnąć odwiedzając drogerię czy sklep internetowy.
Dodatkowo powstaje lista firm kosmetycznych nietestujących swoich produktów na zwierzakach, ani nie używających przy ich produkcji produktów odzwierzęcych, abym po spojrzeniu na nią wiedziała, na jaką markę mogę z czystym sumieniem się zdecydować (co również ogranicza kompulsywne zakupy).

Moim celem jest posiadanie po jednym kosmetyku o określonym działaniu (czyli jeden szampon, jedna odżywka do włosów, jeden żel pod prysznic, krem do rąk etc.). Idealnie by było, gdyby przez ten rok udało mi się znaleźć ulubione i sprawdzone kosmetyki z każdego rodzaju. Wtedy od razu wiadomo po co sięgnąć po zużyciu produktów, co też pozytywnie wpłynie na posiadaną ilość, a przy okazji również na stan konta.

Dlatego warto stworzyć sobie taką indywidualną listę potrzeb wraz z wpisanymi obok ulubionymi produktami, aby zawsze pamiętać o tym, co nam służy i nie wpadać w wir zakupów. Na mojej liście obecnie jest 27 rodzajów kosmetyków, których potrzebuję i przez najbliższe miesiące będę dążyła do tego, aby właśnie tyle produktów posiadać.

Dobrym sposobem może okazać się też - co właśnie testuję od nowego roku - wyznaczenie sobie budżetu na kosmetyki na dany miesiąc, rok czy kwartał. Ale niech to nie będą jakieś olbrzymie kwoty, bo wtedy będziemy czuć się bezkarnie kupując dziesiątą odżywkę bo "przecież mieszczę się w budżecie". Dla przykładu ja postanowiłam, że przez cały ten rok na kosmetyki mogę wydać łącznie 600 zł (czyli średnio 50 zł miesięcznie). Z jednej strony kwota wydaje się duża, bo za te przykładowe 50 zł możemy kupić np kilkanaście żeli pod prysznic, ale też wydać taka sumę na zaledwie jeden krem do twarzy. 

A może jednak wyrzucać?


Osobiście jestem przeciwniczką wyrzucania czegoś, co jeszcze może posłużyć innym - niezależnie od tego, czy dotyczy to kosmetyków, ubrań czy sprzętów. Przede wszystkim szkoda naszych pieniędzy, a także surowców i energii potrzebnej do ich wyprodukowania. Jeśli jednak wybitnie coś nam nie służy, kupiliśmy coś pod wpływem impulsu, choć wcale nie chcemy tego mieć lub wiemy, że nie zużyjemy danego produktu - można "puścić go w świat". Zawsze możemy taki kosmetyk spróbować sprzedać chociażby za pół ceny i odzyskać chociaż część pieniędzy, które na niego wydaliśmy. A jeśli nie chce nam się bawić w sprzedać, możemy też oddać go koleżance czy kuzynce lub zmieścić w internecie ogłoszenie o tym, że oddamy je za darmo lub wymienimy na coś, co rzeczywiście jest nam potrzebne. Można też przykładowo zanieść takie produkty do domu samotnej matki czy noclegowni dla bezdomnych. Tam z pewnością jeszcze komuś posłużą.  

niedziela, 4 stycznia 2015

Zorganizuj sobie organizer. Czyli jak stworzyć własny kalendarz

Odkąd pamiętam, zawsze w grudniu rozpoczynałam poszukiwania kalendarza idealnego, dzięki któremu w przyszłym roku miałam być bardziej zorganizowana i systematyczna, a z takim kalendarzem na podorędziu moje życie na pewno będzie o wiele prostsze, lepsze, poukładane itd. Sratatata. Dla przykładu w minionym roku - oprócz tego służbowego - skończyłam z trzema (!) kalendarzami, a w każdym z nich robiłam notatki może góra przez miesiąc. Zawsze przeszkadzało mi to, że ktoś z góry narzucał mi ilość miejsca na dany dzień, a kiedy przez kilka dni nie miałam co zapisywać pod daną datą, miałam poczucie marnotrawienia miejsca i papieru. Brakowało mi w nich również miejsca do planowania różnych rzeczy, robienia tabelek, list itd. (czasami robiłam je na kartkach z "niewykorzystanymi" dniami, ale zawsze potem musiałam przewertowywać strony, żeby je odnaleźć). Dlatego w tym roku postanowiłam sama sobie stworzyć taki kalendarz/organizer/planner skrojony dokładnie do moich potrzeb.
Po tym przydługim wstępie, czas przejść do działania...

Na pewno potrzebny będzie nam zeszyt. Ja akurat swój dostałam (a nawet dwa). W czerwonym kolorze, w sztywnej oprawie, z gumką. Minusem było logo firmy na okładce, ale udało mi się je zakryć kawałkiem białej, samoprzylepnej folii (dołączanej zazwyczaj do większych kartonów kupowanych na poczcie). W pierwszym odruchu zatytułowałam go "notes", choć "planner" były bardziej adekwatny. Ale z kupnymi zeszytami nie będzie takiego problemu. Choć najlepiej wykorzystać do tego jakiś pusty zeszyt, który zalega nam gdzieś w domu. Opcjonalnie przydadzą się też kolorowe kartki, wyklejane samoprzylepne litery, klej, nożyczki, kolorowe długopisy - całkowita dowolność, ja użyłam tego, co akurat miałam w domu. Choć tak naprawdę wystarczy nam tylko długopis i linijka. Mile widziane też jakieś zdolności plastyczne, których ja niestety nie posiadam.

Przydać się mogą także stare kalendarze. Ja z ubiegłorocznego  wycięłam roczny kalendarz na 2015 r. i przykleiłam na pierwszej stronie. Wykorzystałam też niezapisane "rozpiski" miesięczne (poszukałam je tak, aby dany miesiąc zaczynał się od tego samego dnia np. w 2015 luty zaczyna się w niedzielę, w 2014 w niedzielę zaczynał się czerwiec i właśnie ten miesiąc teraz wkleiłam jako luty - mam nadzieję, że nie pogmatwałam). Kartki przykleiłam na osobnych stronach, ale tylko na górze, żeby po odchyleniu zyskać jeszcze jedną stronę na ewentualne zapiski. Dla mnie jest to idealne rozwiązanie, ponieważ w tradycyjnych kalendarzach z podziałem na poszczególne dni na osobnych kartkach, zawsze było dla mnie za dużo miejsca i marnowałam papier.A dodatkowe notatki zawsze mogę zrobić na kolejnych, wolnych kartkach (o czym za chwilę).


Kolejne strony przeznaczyłam na tzw "wish list", czyli spis rzeczy, które bardzo chciałabym mieć, ale jeszcze ich nie kupuję, bo muszę się upewnić, czy na pewno są mi potrzebne, albo najpierw muszę zużyć podobne. Wiadomo, o co chodzi. Następne kartki to budżet kosmetyczny, gdzie będę zapisywała kupione kosmetyki wraz z wydanymi kwotami w danym roku (wyznaczyłam sobie na cały rok kwotę 600 zł i liczę, że uda mi się w tym wytrwać). Następna strona, to moje postanowienia noworoczne, żeby mieć je zawsze pod ręką i móc do nich wrócić w każdej chwili.


Kolejną stronę przeznaczyłam na wydatki z podziałem na miesiące, gdzie będę zapisywała większe wydatki, planowane na dany miesiąc ("ramki" też powycinałam ze starych kalendarzy).
Następna strona jest bardzo luźna i w każdej chwili mogę ją zmodyfikować. Skorzystałam z kilku szablonów stron umieszczonych na blogu www.edytazajac.pl . Na blogu mozna znaleźć wiele propozycji, ja wybrałam akurat takie, które wiem, że mi się przydadzą. Takie gotowe szablony można znaleźć w wielu miejscach w sieci, albo samodzielnie stworzyć i wydrukować, a nawet narysować. Ja poszłam na łatwiznę. Plusem jest to, że kartki jedynie podczepiłam spinaczami, więc zawsze mogę coś tu pozmieniać, coś dodać, coś odjąć itd.

Dodatkowo na końcu wkleiłam kopertę, gdzie będę mogła zbierać paragony zanim wprowadzę je do arkusza w exelu, czy jakieś luźne kartki.

I tyle. Zostaje nam jeszcze sporo stron na własne zapiski. Na takiej czystej stronie możemy stworzyć potrzebne nam listy, tabelki itd. (ja na pewno jeszcze dołożę kilka tabelek m.in. z planem diety i ćwiczeń, listy zadań na dany miesiąc itd). Pomimo wątpliwego talentu plastycznego jestem zadowolona z efektu, ponieważ teraz czuję, że takiego organizera zawsze szukałam. Co więcej, nie mamy tu żadnych sztywnych ram, możemy sami w dowolnej chwili go modyfikować, dzięki czemu nasz kalendarz "żyje" i zawsze można go dostosować do własnych potrzeb. Oczywiście jest to luźna propozycja, gdzie najfajniejsze jest to, że każdy może stworzyć swój niepowtarzalny kalendarz/organizer dopasowany do własnych potrzeb.

wtorek, 16 grudnia 2014

Drogi święty Mikołaju, w tym roku byłam niegrzeczna i... zamurowałam komin!



Zawsze czekałam na urodziny, rocznice i święta, czyli okazje do zażyczenia sobie tego, czego sama nigdy bym sobie nie kupiła, albo jeszcze nie było okazji tego kupić. Lista potencjalnych prezentów była o wiele dłuższa, niż lista dat w kalendarzu, przy okazji których mogłabym dostać coś "ekstra".
A teraz... dupa.
Na pytania od bliskich, co chcę dostać na święta, zaczęłam odpowiadać jakże wymowne: Yyyyy? Noo nie wieeeem... Mogą być skarpety albo kapcie. No słabo. Taka okazja, żeby wpadła nowa torebka, perfumy czy inne bzdurki, a ja nie wieeem?!
Czyżbym jednak rzeczywiście nieśmiało zaczęła stąpać po ścieżce minimalizmu ostrożnie stawiając każdy krok, żeby nie wdepnąć w symboliczną kupę? Świat stanął na głowie!




Za bardzo na temat prezentów nie będę się rozwodzić, bo i tak każdy widzi, co się dzieje. Marketingowcy, plakaty, wyskakujące okienka w witrynach, rozszalały spam na poczcie i w tradycyjnej skrzynce krzyczą do mnie, że koniecznie teraz na święta muszę coś mieć.
Z kolei z drugiej strony przedświątecznej barykady obrońcy tradycji czy przeciwnicy konsumpcjonizmu odkrzykują, że guzik prawda i wcale nic z tego nie jest mi do szczęścia potrzebne.
I tak człowiek ogłupiony stąpa po tej swojej ścieżce, omijając te symboliczne kupy rozstawione sprytnie przez speców od reklamy i lawirując, żeby przypadkiem nie wpaść też w łapska antykonsumcjonistów, nie dać się zamknąć w ascetycznej klatce i jednak coś z tych świąt mieć, czyli wygrzebać coś spod tego badyla w stojaku.

Bo magia świąt to magia prezentów. Bo tak nas nauczono od małego - przez rodziców, bajki i filmy o Mikołaju i - jakże by inaczej - twórców reklam. Uświadomiłam sobie to kilka dni temu, kiedy odwiedziłam jedną ze szkół, aby zrobić materiał z odbywającego się tam kiermaszu. Zebrano dzieciaki na sali, rozpoczęto imprezę i prowadzący zadał jakże ważne pytanie: No dzieci, to kto jest najważniejszy w święta? Myślicie, że dało się słyszeć choć zająkniecie o kimś innym, niż gruby brodaty chłop w czerwonym kubraku? Phi. Żaden tam Bóg, Jezusek czy trzej królowie. Małolaty bez zająknięcia zaczęły skandować - a jakże - Mikołaj, Mikołaj, Mikołaj... Zagłębiać się w kwestie czy poglądy religijne nie będę, bo to nie miejsce, ale niezależnie od naszych przekonań, święta Bożego narodzenia to właśnie ten Jezusek z tą całą swoją szopką przecież.

Dwa dni później podobna impreza odbyła się w jednym z miejskich przedszkoli (no powariowali, a człowiek lata jak głupi).
- Dzieci, dlaczego lubicie święta?
- Bo plezenty!
- Bo lowelek dostane!
- Bo chcę nową lalkę!
Duch świąt nigdy w narodzie nie zginie!

I nie ma co mieć pretensji, bo tak zostaliśmy wychowani. Nie wiem, czy nie zabrnę za daleko, ale źródeł tego prezentowego szaleństwa również upatruję w dawnym ustroju, wojnie i okresie międzywojennym. Bo wtedy nic nie było, albo było ciężko dostępne. Dlatego już wcześniej zbierano te cenniejsze czy trudno zdobyte rzeczy, chowano głęboko i obdarowywano się nimi dopiero na święta, żeby ten czas rzeczywiście był wyjątkowy. I tak dzieci, obserwując rodziców, nauczyły tego swoje dzieci. Teraz to nie ma racji bytu, bo wszystko mamy na wyciągnięcie ręki i w każdej chwili możemy coś mieć - wystarczy tylko krótki spacer do sklepu czy nawet kilka kliknięć w sklepie internetowym. Teraz już nie mamy czego pragnąć i za czym się uganiać, bo sklepy same podstawiają nam to pod nos i jeszcze proszą, żeby kupić. To najlepszy czas, żeby przestać sprowadzać święta do czysto konsumpcjonistycznego podejścia, ale tak się nie da, bo tak mamy wpojone i wątpię, żeby to się nagle zaczęło zmieniać w masowej świadomości.

Prezenty były, są i będą nieodłącznym synonimem świąt. No nie uciekniemy. Ale warto zadbać, żebyśmy dostali to, czego rzeczywiście chcemy i czego będziemy używać. Praktykę tę stosuję od dawna, zanim jeszcze zaczął zmieniać mi się pogląd na sprawy związane z gromadzeniem. Jeśli już ktoś koniecznie chce nam coś kupić, niech dostanie wytyczne, co to ma być - z narzeczonym (przyzwyczajam się cały czas) od dawna w sumie podsyłamy sobie... linki do prezentów czy pokazujemy w sklepie palcem. Może mało romantycznie, może bez zaskoczenia, ale za to też bez rozczarowań. Jak ktoś chce wydać na nas pieniądze, niech zrobi to mądrze.

Ja cały czas cię cieszę, że na zeszłoroczne urodziny dostałam porządną suszarkę do włosów, a nie wielkiego misia-kurzołapa czy inną cholerę.
I teraz też się cieszę, że pod choinką znajdę akcesoria do ćwiczeń i książki - prezenty, które sama wybrałam, a które przydadzą się przy realizacji noworocznych postanowień. Ale o tym kiedy indziej. 

niedziela, 7 grudnia 2014

Blog sierota i liść w twarz

Wydawać by się mogło, że porzuciłam bloga. Sama przez chwilę tak myślałam. Ale wiem, że kilka osób tu zagląda, za co bardzo dziękuję i obiecuję rychłą poprawę. Powodów braku wpisów było kilka.
Pierwszym, chyba najistotniejszym, było to, że minimalizm zszedł u mnie ostatnio na dalszy plan. Wyrzucanie, przeglądanie, organizowanie itd. męczyło mnie, niby chciałam uporządkować życie, ale czułam, że sama się zmuszam. Znaczy, że jeszcze do tego nie dojrzałam i odłożyłam to do czasu, aż faktycznie będę gotowa. Aż sama miałam często ochotę sobą potrząsnąć i krzyknąć "Halo, kobieto, ogarnij się i nie rób scen, to tylko rzeczy - graty, których dotykasz tylko kiedy trzeba je podnieść wycierając kurze albo przekopując się przez nie szukając czegoś, co schowałaś nie-wiadomo-gdzie tylko po to, żeby wiedzieć, gdzie to masz!". Teraz już doszłam do takiego punktu, gdzie bardziej męczy mnie posiadanie niż wyrzucanie. Teraz już jestem gotowa, żeby się ogarnąć.

Drugi powód, który z minimalizmem nie ma nic wspólnego, a który nieco zaprzątnął mi głowę, był fakt, że się zaręczyłam. Spodziewałam się tego co prawda, ale mimo to, jakoś nie miałam głowy do klejenia zdań i górnolotnych myśli. Wolałam cieszyć się chwilą i tym powiewem świeżości w związku.

Trzeci powód jest tak prozaiczny, że wydaje się zwykłą wymówką dla lenistwa. Czyli nie miałam czasu. Choć po prawdzie czas może i by się znalazł, ale wracając z pracy miałam ochotę tylko schować się w łazience i zorganizować sobie okopy w wannie pełnej wody z pianą, albo zwyczajnie pogapić się tępo w ścianę "ulewając bezmyślnie ślinę".

Kopa do działania dało mi coś tak prozaicznego, jak zmiana mebli. Choć dla mnie to było wydarzenie, bo ostatni raz zmieniałam je... 20 lat temu jeszcze w podstawówce! W gimnazjum i szkole średniej mi nie przeszkadzały, na studiach mnie nie obchodziły, kiedy nie planowałam wracać do rodzinnego miasta w ogóle nie zaprzątałam sobie tym głowy, a kiedy jednak wróciłam - zaczęły mi bardzo przeszkadzać. Bo jak prawie 30-letnia baba ma funkcjonować upychając graty w starych, nieco dziecinnych meblach.
Pierwszy "liść w twarz" na otrzeźwienie przyszedł, kiedy po wyjęciu całego mojego dobytku, który żartobliwie postanowiłam nazywać posagiem, przeraziłam się ogromem rzeczy, które zebrane do kupy sprawiły, że miałam ochotę dać nogę i zakotwiczyć się pod jakimś mostem niż to porządkować.
Drugi "liść"wylądował na mym licu, kiedy zorientowałam się, że żal mi się pozbywać starych mebli, bo przecież tyle lat razem, tyle wspomnień blablabla.Wtedy już tak naprawdę uświadomiłam sobie (choć przeczuwałam od dawna), że mam problem.

Myślę jednak na zmianą formuły bloga, bo i mnie samą czeka sporo zmian, które również będą widoczne w zamieszczanych tu treściach. Ale to od stycznia, bo tak łatwiej zacząć.

niedziela, 28 września 2014

Pokolenie chomików

Pamiętacie czasy, kiedy w sklepach na półkach był tylko ten osławiony już ocet? Ja też nie.
Kiedy - jeśli się miało znajomości - zakupy robiło się spod lady? Kiedy kwitł handel kartkami na żywność? Kiedy trzeba było ustawiać się w środku nocy pod sklepem w kolejce, żeby w ogóle coś kupić? Kiedy ciuchy, tetrowe pieluchy czy nawet obrączki ślubne były na kartki? Kiedy wszyscy mieli pieniądze, ale nie mieli na co je wydać? Albo kiedy coca colę można było kupić jedynie w Pewexie i to za dolary? Ja też, jak całe moje pokolenie, wszystko to znamy jedynie z opowiadań rodziców.
Niestety przeszłość, o której tak na dobrą sprawę nie mamy za bardzo pojęcia, determinuje nasze teraźniejsze życie.


Pokolenie zbieraczy (choć sami nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nimi jesteśmy - tak samo jak ja sobie tego nie uświadamiałam) wyrosło na gruzach wojny. Wtedy też nasi pradziadkowie potracili wszystkie dobra i ziemie, a nasi dziadkowie schedę po rodzicach, która z dnia na dzień została zagrabiona i przeszła w inne ręce. Po zakończeniu walk i okupacji zaczęli od nowa odbudowywać cały swój świat, kolekcjonować dobytek, szanować każdy przedmiot i to samo wpajali swoim dzieciom. Nasi rodzice wychowywali się w czasach, kiedy zaczął obowiązywać nowy społeczno-ekonomiczny system. Kiedy wszyscy mieli pieniądze, ale brakowało towarów. Dlatego kiedy już miało się dostęp do jakichś dóbr, brało się na zapas, na czarną godzinę. Nasi rodzice zostali wychowani na zbieraczy i z czasem - choć już nie było takiej potrzeby - nieświadomie zarażali taką postawą swoje dzieci, kolejne pokolenie, czyli m.in. mnie. (jest to oczywiście spory skrót myślowy).

Pamiętam, jak mój tata opowiadał, że któregoś dnia dostał "cynk" od znajomego, że w sklepie meblowym była spora dostawa. Od razu "zdezerterował" z pracy i popędził do sklepu po kredens - akurat byli z mamą zaraz po ślubie i mieli wyprowadzać się na swoje. Kiedy wpadł do meblowego, chwycił pierwszy z brzegu karton i pognał do kasy. Dokładnie tak samo zrobiło kilkadziesiąt innych osób. Nie było mowy o wybrzydzaniu, zastanawianiu się nad kolorem, wyglądem, ilością półek... ba, nikt tak do końca nie wiedział, za co właściwie będzie płacił. Kiedy tata wrócił do domu rodzina zebrała się w pokoju i wspólnie otworzyli karton sprawdzając, co też kryje się w środku i jakiż to mebel udało się upolować. W dobie powszechnego konsumpcjonizmu i podaży znacznie przewyższającej popyt, kiedy wszyscy producenci prześcigają się w pomysłach, jak przyciągnąć klienta, takie opowieści brzmią jak abstrakcja.

To nie nasi dziadkowie ani rodzice, ale właśnie my jesteśmy ofiarami PRL-u - z wypchanymi do granic szafami, z przepełnioną lodówką, której zawartość często ląduje w koszu z przeterminowaną datą, z kartonem suplementów, z hektolitrami kosmetyków, stosem kolorowych gazet i setkami wyprodukowanych na wschodzie bibelotów, które mają zdobić nasze królestwa.

Naszą pogoń za kolejnymi rzeczami z powodzeniem wykorzystują producenci, masowo produkując i wypuszczając na rynek badziewie, bo wiedzą, że i tak ktoś to kupi. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat ilość zdecydowanie zastąpiła jakość. Przykład? Kupiona kilka lat temu ława swoje lata świetności ma już jednak za sobą. Za to kupiony 30 lat temu kredens rodziców - choć już nie najmodniejszy - dalej dumnie stoi w ich mieszkaniu. Mogłabym nawet pokusić się o stwierdzenie, że nadmierny konsumpcjonizm jest wymuszony jakością dostępnych rzeczy. Nasi rodzice nie wyrzucali, bo przecież działało, jak np. 25-letni elektryczny młynek do kawy, który dalej nam służy. My nie wyrzucamy, bo tak nas nauczono. Ile razy słyszeliśmy od naszych rodziców: Chcesz to wyrzucić? Zostaw, może się przyda. Niestety dopiero teraz, po latach chomikowania różnych przedmiotów (często takich samych, jak np. 4 parasolki), odkrywam "klątwę przydasiów" rzuconą na nas przez starsze pokolenia...

środa, 24 września 2014

Z łopatą na słonia

Przyznaję, poległam. Mój wewnętrzny chomik vs. ja - 1:0. Okazało się, że droga do minimalizmu jest długa, kręta, wyboista i usłana mniejszymi i większymi... "bzdurami i bzdurkami". W poniedziałek wróciłam do domu pełna zapału, optymizmu i wiary w powodzenie. Wygoniłam domowników, otworzyłam butelkę ulubionego wina i uzbrojona w łopatę ruszyłam odgruzować swoje życie do strefy ZERO, czyli do mojego pokoju, gdzie przez lata gromadziłam wszystkie skarby (czyt. niepotrzebne graty, zbieracze kurzu i przedmioty trzymane na wieczne przydasię).
Przez pierwszą godzinę szło dobrze. Do czasu, aż napotkałam mur, który okazał się na tamtą chwilę nie do przebicia. W ręce wpadła mi właśnie taka bzdurka...


Okazał się nią mój stary budzik. Czerwony budzik w kształcie serca, z połamaną obudową - pamiątką po jakiejś studenckiej imprezie, na którego tarczy widnieje małpa ujeżdżająca słonia (sic!). I koniec. Dawno nie czułam się tak dziwnie, jak wtedy, siedząc od pół godziny na podłodze z butelką wina i memłając w dłoniach zdezelowany budzik. Tyle wspomnień! Tyle czasu razem! Co z tego, że jest połamany? Co z tego, że małpa dosiada słonia? Co z tego, że mam jeszcze jeden niepołamany ładny budzik? No i co z tego, że jestem za stara na czerwony budzik w kształcie serduszka? Przecież to właśnie ten budzik kupiła mi mama 9 lat temu, kiedy wyjeżdżałam na studia! Ten sam, który przez tyle lat budził mnie na zajęcia i do pracy. Który zwiedził ze mną sześć różnych mieszkań! Ten, w który wpatrywałam się godzinami odliczając minuty, jakie upłynęły od rozstania z chłopakiem i który ponaglał mnie, kiedy znowu byłam spóźniona na randkę z kolejną "miłością mojego życia"!.
No tyle wspomnień! Wiec jak? Tak po prostu? Do kosza? Tak nie można!

I tak właśnie miesiące zbierania informacji, tygodnie układania wszystkiego w głowie, godziny planowania strategi przegrały w starciu z połamanym infantylnym budzikiem... Słabo.

Zaczęłam rozglądać się po pokoju, dostrzegając taką bzdurkę na każdej półce i w każdej szafce. I zrozumiałam, że lekko nie będzie. Nie da się przewrócić życia do góry nogami (a właściwie wyrzucić znaczną jego część) z dnia na dzień. Ale to wcale nie znaczy, że jest to niewykonalne. Nie chcę tych rzeczy, bo wiem, że nie są mi one potrzebne. Takie zbieracze kurzu i wspomnień.

Do czego zmierzam po tym przydługim (a właściwie strasznie rozwleczonym) wstępie? Dopiero po przejściu do czynów dotarło do mnie, że minimalizm to droga, którą trzeba przejść, a nie dół, który da się przeskoczyć jednym susem biorąc porządny rozbieg. Każdą taką bzdurkę trzeba podotykać, poobracać w palcach, "poużalać" się nad nią i wtedy dojść do wniosku, że już wystarczy i może wylądować w koszu, a nasze przywiązane do rzeczy sumienie pozwoli nam spać spokojnie.

Tak właściwie teoria ma się nijak do praktyki. Teorię przygotowujemy sobie "na kiedyś", z praktyką mierzymy się tu i teraz. Myślę, że każdy typowy chomik, który rzucił się na minimalizm, musi przez to przejść. To straszne, jak bardzo jesteśmy przywiązani do rzeczy, do takich czerwonych budzików. I uparcie wierzymy w moc wspomnień zaklętą w kawałku plastiku, kartki czy materiału.

Chyba wyszło trochę łzawo i sentymentalnie, ale to właśnie ten sentyment i przywiązanie do piętrzących się na półkach "niby wspomnień" doprowadził każdego zbieracza do tego, że jego życie stało się jedną, wielką i niestety stale powiększającą się stertą rzeczy. Ale zrozumienie tego dziwnego mechanizmu jest dużym krokiem naprzód.

Postanowiłam dać sobie czas i nie rzucać się już z łopatą na słonia. Stworzyłam bardzo długą i szczegółową listę miejsc, półek i zakamarków do odgruzowania. I postanowiłam, że każdego dnia uporządkuję i wykreślę jeden punkt z listy. Okazało się, ze metoda się sprawdza i jest o wiele łatwiej. I tak nigdzie mi się nie śpieszy. Bo niestety nasze przywiązanie do przedmiotów nie zniknie z dnia na dzień tylko dlatego, że tak sobie postanowimy. To zarazem straszne i smutne, jak bardzo zwykłe rzeczy rządzą naszym życiem. Ale każdy musi sam do tego dojść w odpowiednim dla niego momencie.

Mój nowy system działa i trochę tych "bzdur" wylądowało już w koszu. Czerwony budzik póki co został, żeby przypominać mi o tym, że czas na zmiany. Wyląduje w koszu jako ostatni. 

niedziela, 21 września 2014

Minimalizm - z czym to się je?

Do minimalizmu początkowo podchodziłam jak do jeża i krążyłam wokół tematu dobrych kilka miesięcy, zanim postanowiłam wprowadzić go w życie. Niestety cierpię na syndrom "palącego się porzucacza" - najpierw zapalam się do jakiegoś pomysłu, kilka tygodni żyję właściwie tylko jednym, by za jakiś czas walnąć wszystko w kąt i wrócić do swojej znanej codzienności.
Dlatego kiedy większość początkujących minimalistów rzuca się na odgracanie swojej przestrzeni, ja postanowiłam najpierw oswoić się z teorią i upewnić się, że chcę przejść do praktyki. Co prawda boom na minimalizm wystrzelił jakieś dwa lata temu, ale to tym lepiej, ponieważ od tego czasu w sieci nazbierało się trochę materiałów na jego temat. Choć z drugiej strony blogów poświęconych tej tematyce nie ma aż tak dużo, jakby się mogło wydawać.

Po przewertowaniu wielu for internetowych, artykułów i blogów stwierdziłam, że to faktycznie coś dla mnie. I śmiało mogę stwierdzić, że dalej nie wiem, czym dokładnie jest minimalizm. Nie istnieją określone zasady, reguły i przepisy mówiące "zrób tak i tak, tego i tego nie rób, to będziesz minimalistą". Przez ten czas wyrobiłam sobie jednak pewne poglądy i doszłam do wniosku, że z minimalizmem jest jak z... ziemniakiem.

źródło
Zależnie od tego, jakie mamy upodobania i w jaki sposób przygotujemy naszego ziemniaka, taką otrzymamy potrawę. Możemy zajadać się gotowanym kartoflem, plackami ziemniaczanymi, frytkami, kopytkami, pierogami etc.
Podobnie jest z minimalizmem - każdy "przyrządza" go według własnego uznania.

Są osoby, które wyznają skrajny minimalizm, jak np posiadanie zaledwie 100 przedmiotów (albo i mniej). Są minimaliści, którzy jedynie ograniczają się do uporządkowania swojej przestrzeni życiowej. Są osoby, które dostrzegają w nim wymiar duchowy itd. itd. Prawda jest taka, że ilu minimalistów, tyle minimalizmów.

Dla mnie minimalizm to przede wszystkim odgracenie życia, odgrancenie umysłu, odgracenie przestrzeni, świadome zakupy, świadome życie, celebracja rzeczy ważnych, bojkot konsumpcjonizmu (i chwytów marketingowych), a także skupienie się na tym, co istotne, a nie na kolekcjonowaniu przedmiotów. Dążenie do tego upragnionego być nie mieć.

Wracając jeszcze do tego naszego ziemniaka. Myślę, że to dobra alegoria minimalizmu - ziemniak jest prosty, ziemniak pozwala nam przeżyć, a przy odrobinie wyobraźni możemy z niego wyczarować coś, co będzie nam bardzo smakować. Dokładnie tak, jak minimalizm.

Po kilku miesiącach oswajania się z jeżem, tfu... z minimalizmem, godzinach przemyśleń, lekturach wielu tekstów pisanych przez minimalistów albo o minimalistach stwierdziłam, że teraz faktycznie jestem gotowa pozbyć się tego wszystkiego, co tak skrupulatnie gromadziłam w domu i w głowie. O minimalizmie wiem już sporo i mam wyrobione zdanie na wiele kwestii. Teraz już śmiało mogę powiedzieć, że jestem gotowa się odgruzować. Teraz czas na praktykę. I dobrze, że dopiero teraz, bo dopiero kilka dni temu zrodził się pomysł na tego bloga. Dzięki temu wszystko będzie aktualne, na bieżąco i nic mi nie umknie w tej krętej i wyboistej drodze do utarcia nosa marketingowcom.