wtorek, 16 grudnia 2014

Drogi święty Mikołaju, w tym roku byłam niegrzeczna i... zamurowałam komin!



Zawsze czekałam na urodziny, rocznice i święta, czyli okazje do zażyczenia sobie tego, czego sama nigdy bym sobie nie kupiła, albo jeszcze nie było okazji tego kupić. Lista potencjalnych prezentów była o wiele dłuższa, niż lista dat w kalendarzu, przy okazji których mogłabym dostać coś "ekstra".
A teraz... dupa.
Na pytania od bliskich, co chcę dostać na święta, zaczęłam odpowiadać jakże wymowne: Yyyyy? Noo nie wieeeem... Mogą być skarpety albo kapcie. No słabo. Taka okazja, żeby wpadła nowa torebka, perfumy czy inne bzdurki, a ja nie wieeem?!
Czyżbym jednak rzeczywiście nieśmiało zaczęła stąpać po ścieżce minimalizmu ostrożnie stawiając każdy krok, żeby nie wdepnąć w symboliczną kupę? Świat stanął na głowie!




Za bardzo na temat prezentów nie będę się rozwodzić, bo i tak każdy widzi, co się dzieje. Marketingowcy, plakaty, wyskakujące okienka w witrynach, rozszalały spam na poczcie i w tradycyjnej skrzynce krzyczą do mnie, że koniecznie teraz na święta muszę coś mieć.
Z kolei z drugiej strony przedświątecznej barykady obrońcy tradycji czy przeciwnicy konsumpcjonizmu odkrzykują, że guzik prawda i wcale nic z tego nie jest mi do szczęścia potrzebne.
I tak człowiek ogłupiony stąpa po tej swojej ścieżce, omijając te symboliczne kupy rozstawione sprytnie przez speców od reklamy i lawirując, żeby przypadkiem nie wpaść też w łapska antykonsumcjonistów, nie dać się zamknąć w ascetycznej klatce i jednak coś z tych świąt mieć, czyli wygrzebać coś spod tego badyla w stojaku.

Bo magia świąt to magia prezentów. Bo tak nas nauczono od małego - przez rodziców, bajki i filmy o Mikołaju i - jakże by inaczej - twórców reklam. Uświadomiłam sobie to kilka dni temu, kiedy odwiedziłam jedną ze szkół, aby zrobić materiał z odbywającego się tam kiermaszu. Zebrano dzieciaki na sali, rozpoczęto imprezę i prowadzący zadał jakże ważne pytanie: No dzieci, to kto jest najważniejszy w święta? Myślicie, że dało się słyszeć choć zająkniecie o kimś innym, niż gruby brodaty chłop w czerwonym kubraku? Phi. Żaden tam Bóg, Jezusek czy trzej królowie. Małolaty bez zająknięcia zaczęły skandować - a jakże - Mikołaj, Mikołaj, Mikołaj... Zagłębiać się w kwestie czy poglądy religijne nie będę, bo to nie miejsce, ale niezależnie od naszych przekonań, święta Bożego narodzenia to właśnie ten Jezusek z tą całą swoją szopką przecież.

Dwa dni później podobna impreza odbyła się w jednym z miejskich przedszkoli (no powariowali, a człowiek lata jak głupi).
- Dzieci, dlaczego lubicie święta?
- Bo plezenty!
- Bo lowelek dostane!
- Bo chcę nową lalkę!
Duch świąt nigdy w narodzie nie zginie!

I nie ma co mieć pretensji, bo tak zostaliśmy wychowani. Nie wiem, czy nie zabrnę za daleko, ale źródeł tego prezentowego szaleństwa również upatruję w dawnym ustroju, wojnie i okresie międzywojennym. Bo wtedy nic nie było, albo było ciężko dostępne. Dlatego już wcześniej zbierano te cenniejsze czy trudno zdobyte rzeczy, chowano głęboko i obdarowywano się nimi dopiero na święta, żeby ten czas rzeczywiście był wyjątkowy. I tak dzieci, obserwując rodziców, nauczyły tego swoje dzieci. Teraz to nie ma racji bytu, bo wszystko mamy na wyciągnięcie ręki i w każdej chwili możemy coś mieć - wystarczy tylko krótki spacer do sklepu czy nawet kilka kliknięć w sklepie internetowym. Teraz już nie mamy czego pragnąć i za czym się uganiać, bo sklepy same podstawiają nam to pod nos i jeszcze proszą, żeby kupić. To najlepszy czas, żeby przestać sprowadzać święta do czysto konsumpcjonistycznego podejścia, ale tak się nie da, bo tak mamy wpojone i wątpię, żeby to się nagle zaczęło zmieniać w masowej świadomości.

Prezenty były, są i będą nieodłącznym synonimem świąt. No nie uciekniemy. Ale warto zadbać, żebyśmy dostali to, czego rzeczywiście chcemy i czego będziemy używać. Praktykę tę stosuję od dawna, zanim jeszcze zaczął zmieniać mi się pogląd na sprawy związane z gromadzeniem. Jeśli już ktoś koniecznie chce nam coś kupić, niech dostanie wytyczne, co to ma być - z narzeczonym (przyzwyczajam się cały czas) od dawna w sumie podsyłamy sobie... linki do prezentów czy pokazujemy w sklepie palcem. Może mało romantycznie, może bez zaskoczenia, ale za to też bez rozczarowań. Jak ktoś chce wydać na nas pieniądze, niech zrobi to mądrze.

Ja cały czas cię cieszę, że na zeszłoroczne urodziny dostałam porządną suszarkę do włosów, a nie wielkiego misia-kurzołapa czy inną cholerę.
I teraz też się cieszę, że pod choinką znajdę akcesoria do ćwiczeń i książki - prezenty, które sama wybrałam, a które przydadzą się przy realizacji noworocznych postanowień. Ale o tym kiedy indziej. 

niedziela, 7 grudnia 2014

Blog sierota i liść w twarz

Wydawać by się mogło, że porzuciłam bloga. Sama przez chwilę tak myślałam. Ale wiem, że kilka osób tu zagląda, za co bardzo dziękuję i obiecuję rychłą poprawę. Powodów braku wpisów było kilka.
Pierwszym, chyba najistotniejszym, było to, że minimalizm zszedł u mnie ostatnio na dalszy plan. Wyrzucanie, przeglądanie, organizowanie itd. męczyło mnie, niby chciałam uporządkować życie, ale czułam, że sama się zmuszam. Znaczy, że jeszcze do tego nie dojrzałam i odłożyłam to do czasu, aż faktycznie będę gotowa. Aż sama miałam często ochotę sobą potrząsnąć i krzyknąć "Halo, kobieto, ogarnij się i nie rób scen, to tylko rzeczy - graty, których dotykasz tylko kiedy trzeba je podnieść wycierając kurze albo przekopując się przez nie szukając czegoś, co schowałaś nie-wiadomo-gdzie tylko po to, żeby wiedzieć, gdzie to masz!". Teraz już doszłam do takiego punktu, gdzie bardziej męczy mnie posiadanie niż wyrzucanie. Teraz już jestem gotowa, żeby się ogarnąć.

Drugi powód, który z minimalizmem nie ma nic wspólnego, a który nieco zaprzątnął mi głowę, był fakt, że się zaręczyłam. Spodziewałam się tego co prawda, ale mimo to, jakoś nie miałam głowy do klejenia zdań i górnolotnych myśli. Wolałam cieszyć się chwilą i tym powiewem świeżości w związku.

Trzeci powód jest tak prozaiczny, że wydaje się zwykłą wymówką dla lenistwa. Czyli nie miałam czasu. Choć po prawdzie czas może i by się znalazł, ale wracając z pracy miałam ochotę tylko schować się w łazience i zorganizować sobie okopy w wannie pełnej wody z pianą, albo zwyczajnie pogapić się tępo w ścianę "ulewając bezmyślnie ślinę".

Kopa do działania dało mi coś tak prozaicznego, jak zmiana mebli. Choć dla mnie to było wydarzenie, bo ostatni raz zmieniałam je... 20 lat temu jeszcze w podstawówce! W gimnazjum i szkole średniej mi nie przeszkadzały, na studiach mnie nie obchodziły, kiedy nie planowałam wracać do rodzinnego miasta w ogóle nie zaprzątałam sobie tym głowy, a kiedy jednak wróciłam - zaczęły mi bardzo przeszkadzać. Bo jak prawie 30-letnia baba ma funkcjonować upychając graty w starych, nieco dziecinnych meblach.
Pierwszy "liść w twarz" na otrzeźwienie przyszedł, kiedy po wyjęciu całego mojego dobytku, który żartobliwie postanowiłam nazywać posagiem, przeraziłam się ogromem rzeczy, które zebrane do kupy sprawiły, że miałam ochotę dać nogę i zakotwiczyć się pod jakimś mostem niż to porządkować.
Drugi "liść"wylądował na mym licu, kiedy zorientowałam się, że żal mi się pozbywać starych mebli, bo przecież tyle lat razem, tyle wspomnień blablabla.Wtedy już tak naprawdę uświadomiłam sobie (choć przeczuwałam od dawna), że mam problem.

Myślę jednak na zmianą formuły bloga, bo i mnie samą czeka sporo zmian, które również będą widoczne w zamieszczanych tu treściach. Ale to od stycznia, bo tak łatwiej zacząć.