środa, 24 września 2014

Z łopatą na słonia

Przyznaję, poległam. Mój wewnętrzny chomik vs. ja - 1:0. Okazało się, że droga do minimalizmu jest długa, kręta, wyboista i usłana mniejszymi i większymi... "bzdurami i bzdurkami". W poniedziałek wróciłam do domu pełna zapału, optymizmu i wiary w powodzenie. Wygoniłam domowników, otworzyłam butelkę ulubionego wina i uzbrojona w łopatę ruszyłam odgruzować swoje życie do strefy ZERO, czyli do mojego pokoju, gdzie przez lata gromadziłam wszystkie skarby (czyt. niepotrzebne graty, zbieracze kurzu i przedmioty trzymane na wieczne przydasię).
Przez pierwszą godzinę szło dobrze. Do czasu, aż napotkałam mur, który okazał się na tamtą chwilę nie do przebicia. W ręce wpadła mi właśnie taka bzdurka...


Okazał się nią mój stary budzik. Czerwony budzik w kształcie serca, z połamaną obudową - pamiątką po jakiejś studenckiej imprezie, na którego tarczy widnieje małpa ujeżdżająca słonia (sic!). I koniec. Dawno nie czułam się tak dziwnie, jak wtedy, siedząc od pół godziny na podłodze z butelką wina i memłając w dłoniach zdezelowany budzik. Tyle wspomnień! Tyle czasu razem! Co z tego, że jest połamany? Co z tego, że małpa dosiada słonia? Co z tego, że mam jeszcze jeden niepołamany ładny budzik? No i co z tego, że jestem za stara na czerwony budzik w kształcie serduszka? Przecież to właśnie ten budzik kupiła mi mama 9 lat temu, kiedy wyjeżdżałam na studia! Ten sam, który przez tyle lat budził mnie na zajęcia i do pracy. Który zwiedził ze mną sześć różnych mieszkań! Ten, w który wpatrywałam się godzinami odliczając minuty, jakie upłynęły od rozstania z chłopakiem i który ponaglał mnie, kiedy znowu byłam spóźniona na randkę z kolejną "miłością mojego życia"!.
No tyle wspomnień! Wiec jak? Tak po prostu? Do kosza? Tak nie można!

I tak właśnie miesiące zbierania informacji, tygodnie układania wszystkiego w głowie, godziny planowania strategi przegrały w starciu z połamanym infantylnym budzikiem... Słabo.

Zaczęłam rozglądać się po pokoju, dostrzegając taką bzdurkę na każdej półce i w każdej szafce. I zrozumiałam, że lekko nie będzie. Nie da się przewrócić życia do góry nogami (a właściwie wyrzucić znaczną jego część) z dnia na dzień. Ale to wcale nie znaczy, że jest to niewykonalne. Nie chcę tych rzeczy, bo wiem, że nie są mi one potrzebne. Takie zbieracze kurzu i wspomnień.

Do czego zmierzam po tym przydługim (a właściwie strasznie rozwleczonym) wstępie? Dopiero po przejściu do czynów dotarło do mnie, że minimalizm to droga, którą trzeba przejść, a nie dół, który da się przeskoczyć jednym susem biorąc porządny rozbieg. Każdą taką bzdurkę trzeba podotykać, poobracać w palcach, "poużalać" się nad nią i wtedy dojść do wniosku, że już wystarczy i może wylądować w koszu, a nasze przywiązane do rzeczy sumienie pozwoli nam spać spokojnie.

Tak właściwie teoria ma się nijak do praktyki. Teorię przygotowujemy sobie "na kiedyś", z praktyką mierzymy się tu i teraz. Myślę, że każdy typowy chomik, który rzucił się na minimalizm, musi przez to przejść. To straszne, jak bardzo jesteśmy przywiązani do rzeczy, do takich czerwonych budzików. I uparcie wierzymy w moc wspomnień zaklętą w kawałku plastiku, kartki czy materiału.

Chyba wyszło trochę łzawo i sentymentalnie, ale to właśnie ten sentyment i przywiązanie do piętrzących się na półkach "niby wspomnień" doprowadził każdego zbieracza do tego, że jego życie stało się jedną, wielką i niestety stale powiększającą się stertą rzeczy. Ale zrozumienie tego dziwnego mechanizmu jest dużym krokiem naprzód.

Postanowiłam dać sobie czas i nie rzucać się już z łopatą na słonia. Stworzyłam bardzo długą i szczegółową listę miejsc, półek i zakamarków do odgruzowania. I postanowiłam, że każdego dnia uporządkuję i wykreślę jeden punkt z listy. Okazało się, ze metoda się sprawdza i jest o wiele łatwiej. I tak nigdzie mi się nie śpieszy. Bo niestety nasze przywiązanie do przedmiotów nie zniknie z dnia na dzień tylko dlatego, że tak sobie postanowimy. To zarazem straszne i smutne, jak bardzo zwykłe rzeczy rządzą naszym życiem. Ale każdy musi sam do tego dojść w odpowiednim dla niego momencie.

Mój nowy system działa i trochę tych "bzdur" wylądowało już w koszu. Czerwony budzik póki co został, żeby przypominać mi o tym, że czas na zmiany. Wyląduje w koszu jako ostatni. 

4 komentarze:

  1. Mam podobnie - to jest taki początkowy etap - małymi kroczkami wyrzucam/wydaję pewne rzeczy.
    Zdecydowanie łatwiej mi nie kupować nowych bibelotów niż wyrzucać stare, ale np. z odzieżą - segregowałam ją rotacyjnie, co tydzień, co miesiąc widziałam, że coś jest mi nie potrzebne i na chop - tą drugą kupkę (nie potrzebne- do wydania/wyrzucenia).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, o wiele łatwiej nie kupować nowych zbieraczy kurzu, niż zając się uporządkowaniem tych już posiadanych. Kiedy np. siedzę w pracy to sobie wymyślam "dziś wyrzucę to i to, bo przecież brzydkie jest i wcale tego nie potrzebuję". A później wracam do domu, zapał wyparowuje, a ja siedzę, wgapiam się i memłam każdą taką rzecz przez godzinę, żeby później najczęściej odstawić ją na półkę z mocnym postanowieniem, że wyrzucę ją przy następnym zrywie... Z ciuchami jest łatwiej. te, których nie noszę, wystawiam za kilka zł na portalach, inne wystawiam pod śmietnik, może komuś się przydadzą. Wtedy jakoś jest łatwiej wiedząc, że komuś jeszcze się to przyda

      Usuń
  2. Ja raczej minimalistką nie jestem i mam nadzieję, że nie będę siała defetyzmu, jeśli powiem, że budzik od mamy bym zostawiła :-) W życiu ważne są dobre, ciepłe wspomnienia, tylko nie zawsze mamy czas się nimi zająć. Gdybym miała taki budzik gdzieś w widocznym miejscu np. w sypialni, to gdyby raz na jakiś czas wzrok po nim się prześlizgnął w chwili porannego wyruszania na "bój z codziennością" ;-), miałabym kilka sekund przyjemności, które pewnie dobrze by na mnie wpłynęły. Niemniej, życzę powodzenia i osiągnięcia zamierzonego przez Ciebie celu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale rozumiem, co masz na myśli. Ale takich "budzików" mamy w domach na stosy. Podrapany świecznik, przy którym jadło się romantyczne kolacje albo grało w planszówki, kiedy zabrakło prądu; pomięty bilet na koncert, na którym bawiliśmy się kilka lat temu; wyszczerbiony kubek, przez który przelaliśmy hektolitry kawy ucząc się np. do sesji; stary porwany plecak, który zabieraliśmy na każdą wyprawę etc. Prawda jest taka, że większość ludzi jest zagraconych rzeczami, które już nie nadają się do użytku, a które kolekcjonujemy ze względu na wspomnienia. A później nie możemy się spod nich wygrzebać. Najtrudniejszą rzeczą, której dopiero się uczę, jest właściwa selekcja, które z nich rzeczywiście warto zostawić. Zmora każdego "chomika", którym niestety jestem (byłam?). I dziękuję, mam nadzieję, że z czasem sie uda :)

      Usuń