czwartek, 18 września 2014

Zaczęło się niewinnie...

Właśnie. Zaczęło się niewinnie... od małego kredytu na wyjazd. Część rzeczywiście poszła na wyjazd, a część - cóż - na głupie zachcianki, tfu, na niezwykle-zbędne-do-życia-rzeczy-które-natychmiast-muszę-mieć. Przy okazji kredytu dorobiłam się karty kredytowej z racji "promocji" w banku. A dokładniej uruchomienie karty było warunkiem wzięcia kredytu. No z nieba mi spadli! Dawali więcej pieniędzy na jeszcze więcej niepotrzebnych rzeczy! Nagle okazało się, że "koniecznie" muszę kupić nowe buty, nowe spodnie, flakon perfum czy cuda-czyniący krem do twarzy. Kto by tam patrzył, że przecież kartę trzeba później spłacić, wiadomo jakoś to będzie...
Niestety nie było.

Był za to kolejny kredyt na kolejne potrzeby, który też jakoś nie chciał się spłacić. Co prawda debet na kartach się spłacał, ale tylko na chwilę, bo zaraz znowu uśmiechnięci ludzie z TV, gazet i billboardów uparcie wmawiali mi, że bez kolejnej kupionej rzeczy moje życie będzie niepełne, smutne i nijakie. A właściwie robili to spece od marketingu. Trzeba im to przyznać - skutecznie.

Oprzytomnienie przyszło po 1,5 roku, kiedy uświadomiłam sobie, że mam 28 lat, nie mam samochodu, nie mam własnego mieszkania, nie mam wartościowych sprzętów, ale za to mam kilka tys. zł  długu w banku, a wizja jego spłaty jest mglista i odległa. Miałam też coś jeszcze - stertę niepotrzebnych gratów, tonę ciuchów wysypujących się z szafy na głowę i hektolitry różnych kosmetyków, które miały sprawić, że będę tak ładna i zadowolona, jak panie z reklam. Jak się łatwo domyślić, nie byłam... Byłam za to sfrustrowana, wiecznie zmęczona i rozdrażniona.

Najpierw przyszła refleksja, że czas się ogarnąć, spłacić długi i zacząć odkładać na przyszłość. Ale jak to zrobić, skoro "specjaliści" z telewizora i kolorowych gazet krzyczeli do mnie, że moje życie nie będzie miało sensu, jeśli nie kupię tego czy tamtego. Oprzytomnienie przyszło nieco później, a dokładniej w momencie, kiedy w połowie miesiąca zabrakło mi wypłaty, za to w przedpokoju od tygodnia stały nierozpakowane reklamówki z rzeczami, które przecież "koniecznie musiałam kupić".

Buszując w internecie najpierw trafiłam na kilka stron i blogów o oszczędzaniu. Przejrzałam dziesiątki porad, tricków i sposobów na oszczędzanie. Co z tego, skoro ja to wszystko od dawna doskonale wiedziałam! Teorię miałam opanowaną do perfekcji, tylko jakoś z użyciem wiedzy w praktyce było już znacznie gorzej. Gdzieś przewinął się termin "minimalizm", ale nie miałam zamiaru zagłębiać się w temat, który z góry uznałam za fanaberię. No bo jak można nie mieć tych wszystkich rzeczy, skoro wszyscy mówią, że bez nowego kremu, bluzki z najnowszej kolekcji czy kolejnego suplementu właściwie nie ma po co żyć.

I tak żyłam z dnia na dzień codziennie wygrzebując się spod stery gratów i klamotów. Z czasem przestało mi to odpowiadać, w pewnej chwili nie mogłam patrzeć na bałagan w wypchanym po brzegi przedmiotami pokoju, więc... gapiłam się w ekran komputera, żeby nie widzieć tego, co miałam za plecami.

Przeglądając kolejne fora, serwisy i portale znowu gdzieś pojawił się termin "minimalizm". Jednak tym razem w głowie też pojawiła się myśl a może to jest to, czego mi potrzeba? Po wczytaniu się w temat, kilku dniach krążenia wokół tej "fanaberii" i kolejnych nieprzemyślanych zakupach - Bingo! Nagle, właściwie z dnia na dzień na przedmioty, które miały uczynić życie tak "wartościowym", zaczęłam patrzeć jak na wrogów. Patrzyłam na nie przez kolejnych kilka tygodni i zrozumiałam, że przecież wcale ich nie potrzebuję. A właściwie większości przez ten czas nie użyłam ani razu...

Kolejny miesiąc spędziłam na czytaniu i myśleniu, motywowaniu się do zmian i upewnianiu, że tego właśnie chcę - żyć bez pierdyliarda niepotrzebnych rzeczy, bez gromadzenia na wieczne przydasię, bez wszechobecnego konsumpcjonizmu i bez poczucia, że tracę coś bezpowrotnie - energię i czas, które mogłabym poświęcić na to, co rzeczywiście jest ważne. A blog? Może komuś pomoże w dojściu do tych samych wniosków co mnie, a może pomoże mi pamiętać o tym, co teraz mam w głowie, kiedy koleni spece od reklamy będą w zaciszu gabinetów wielkich korporacji kombinować, jak mnie tym razem podejść żebym znowu uwierzyła, że przecież mieć znaczy więcej niż być.

2 komentarze:

  1. Początek drogi, wspaniała sprawa. Pozdrawiam i życzę powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję! Teraz widzę, że będzie mi bardzo potrzebne...

    OdpowiedzUsuń