środa, 28 stycznia 2015

Czy na minimaliźmie da się zarobić?

źródło

To, że minimalizm pomaga nam zaoszczędzić, nie ulega wątpliwości. Ale okazuje się, że można na nim również zarobić. Nie mam tu jednak na myśli zarabiania przez osoby, które już jakiś czas temu wprowadziły zmiany w swoim życiu, ale te, które są bardziej na początku tej drogi - jak ja.
Zachłyśnięci ideą minimalizmu często mamy ochotę z marszu wyrzucić wszystkie niepotrzebne nam przedmioty. STOP. Przecież za to wszystko musieliśmy kiedyś zapłacić, co było okupione naszą pracą, a tym samym poświęciliśmy temu czas, więc warto by było choć część pieniędzy odzyskać.

Zadanie to jest nieco bardziej pracochłonne, niż wyrzucenie wszystkiego od ręki, ale gwarantuję, że w dłuższej perspektywie może się opłacić, nie tylko w kwestii finansowej, ale także jeśli chodzi o nasze psychiczne samopoczucie. Dzięki temu nie będziemy mieli poczucia winy, że marnotrawimy jakieś dobra. Oczywiście sposobem na pozbycie się zalegających nam przedmiotów jest ich sprzedaż. Co prawda nie sprzedamy np. bluzki za tę cenę, którą za nią zapłaciliśmy. Ale już sprzedając 10 bluzek po 5 zł ten zarobek będzie bardziej wymierny. A lepiej przecież mieć te przykładowe 50 zł niż wyrzucić przedmioty do kosza i nie mieć z nich nic.


JAK SPRZEDAWAĆ UŻYWANE RZECZY?

Rozwiązań może być kilka. Zanim jednak zabierzemy się za sprzedaż, musimy przejrzeć nasze rzeczy i zdecydować, których chcemy się pozbyć, które nadadzą się do sprzedaży, a które jednak należy wyrzucić. Przedmioty lepsze gatunkowo i droższe, możemy spróbować sprzedać pojedynczo, a z tych o mniejszej wartości stworzyć większe zestawy. Przykładowo markowe perfumy, których nie używamy czy kaszmirowy sweter, który nie jest zniszczony, a który nie pasuje nam np. kolorem czy fasonem, możemy sprzedać osobno. Ale już np. z kilku sieciówkowych koszulek czy drogeryjnych kosmetyków możemy stworzyć fajny zestaw - są większe szanse na to, że ktoś skusi się na powiedzmy 10 różnych kosmetyków w cenie 30 zł, niż jakby miał je kupować pojedynczo po 3 czy 5 zł.

Od razu nasuwa się pytanie, gdzie możemy "upłynnić nasz towar"? Opcji jest wiele i metody sprzedaży zależą również od naszej inwencji i przedsiębiorczości. Skupmy się jednak na tych najbardziej popularnych.

  • Serwisy internetowe - z tych najlepiej mi znanych przychodzi na myśl Allegro i Olx. Jednak każda z tych opcji ma wady i zalety. Zaletą pierwszego z pewnością jest to, że dociera do sporej grupy potencjalnych nabywców, ale też trzeba tutaj płacić prowizję, a aukcje trwają maksymalnie - jeśli się nie mylę - 2 tygodnie. Z kolei na drugim serwisie wystawienie i sprzedaż przedmiotów są darmowe, nasze ogłoszenie może tam widnieć nieprzerwanie długi czas, ale też mniej osób tam zagląda. Ja wybrałam tę druga formę sprzedaży i zauważyłam, że przy odrobinie cierpliwości, prędzej czy później ktoś zainteresuje się naszym przedmiotem (o ile oczywiście nie przesadzimy z ceną) 
  • Lokalne strony internetowe - w praktycznie każdym mieście istnieją lokalne portale informacyjne, gdzie mieszkańcy mają możliwość wystawienia swoich ogłoszeń. Ich zaletą jest to, że dociera się do osób z naszej okolicy, dzięki czemu sprzedaż odbywa się bezwysyłkowo, a kupujący może przed zakupem obejrzeć dany przedmiot, co też go skłania często do zakupu. Wadą jest oczywiście to, że dociera się tylko do określonej grupy osób - czytelników serwisu 
  • Facebook - istnieje tu naprawdę dużo stron z niemal każdego miasta, gdzie możemy wystawić swój przedmiot na sprzedaż właśnie poprzez serwis społecznościowy. Wady i zalety są tu chyba takie same jak te wymienione powyżej, z tą różnicą, że tu możemy dotrzeć do większej liczby osób.
  •  Komis - większe przedmioty, sprzęty czy meble możemy spróbować sprzedać za pośrednictwem komisu. Tym sposobem dana rzecz nie będzie nam zalegała w domu, a przy okazji możemy cierpliwie czekać, aż wpadnie nam parę groszy. 
  • Znajomi - jeśli mamy jakieś przedmioty, które są nam niepotrzebne, a wiemy, że podobają się lub przydadzą naszym znajomym czy komuś z rodziny, możemy zaproponować im ich sprzedaż. W pierwszej chwili może się to wydać nie na miejscu, ale taka sprzedaż odbywa się z korzyścią dla obu stron - wy pozbędziecie się niepotrzebnej rzeczy, a znajomy kupić coś po znacznie niższej cenie niż sklepowa, a do tego będzie miał pewność, że nie wciskacie mu bubla.

Oczywiście ze sprzedaży przedmiotów nie zwrócą nam się wszystkie koszty, jakie ponieśliśmy przy ich zakupie, ale przynajmniej uda nam się odzyskać część wydanych pieniędzy. Dla przykładu ja w styczniu sprzedałam trochę rzeczy za łącznie ok 300 zł, a wymagało to ode mnie jedynie jednego dnia wysiłku - przejrzenia rzeczy, zrobienia zdjęć, sporządzenia opisów i wystawienia ogłoszeń. 300 zł dniówki to dobry interes. Tym bardziej, że jeszcze sporo rzeczy zostało mi do sprzedania.



MAŁY STYCZNIOWY SUKCES
Jak kiedyś wspomniałam, co miesiąc wydawałam sporą część wypłaty na różne zachcianki, również te spożywcze, na bibeloty, niepotrzebne kosmetyki czy ubrania, które jeszcze z metką lądowały na dnie szafy do założenia "kiedyś, jak będzie okazja".
Miesięcznie potrafiłam przepuszczać (tak, przepuszczać do idealne słowo) 1,5 - 3 tys. na rzeczy, o których zaraz po kupnie nawet nie pamiętałam. W grudniu ubyło mi z portfela jakieś 3,2 tys zł i - co sobie uświadomiłam pod koniec miesiąca - zupełnie nie wiem na co. Z prezentami zamknęłam się w 300 zł. Gdzie reszta moich pieniędzy?! Wygląda na to, że rozpłynęły się, jak zawsze. A zamiast kupować rzeczy, których nie potrzebowałam i o których teraz nawet nie pamiętam, mogłam spłacić część ciążących mi kredytów - oczywiście konsumpcyjnych (nawet nie wiecie, jak teraz mi wstyd, że je zaciągnęłam i - co chyba dość oczywiste - nie pamiętam na co poszły). 
Wraz z początkiem stycznia postanowiłam zrobić eksperyment i spróbować kupować jak najmniej i rzeczywiście tylko to, co niezbędne. Okazuje się, że poszło mi całkiem dobrze. Przez ostatni miesiąc wydałam 472 zł, z czego połowę pochłonęło utrzymanie moich zwierzaków, na których nie zamierzam oszczędzać. Drugą połowę tej kwoty mogłabym jeszcze uszczuplić, bo miałam kilka wpadek, ale porównując to z wydatkami z poprzednich miesięcy, sama sobie przybijam piątkę. Co ciekawe, w tej kwocie mieści się m.in. wyjście do knajpy, papierosy (wstyd!), śniadania w pracy kiedy zasypiałam i nie zdążyłam zabrać nic z domu, a nawet opłata za taksówkę. W styczniu - co poczytuję sobie za kolejny spory sukces - nie kupiłam też żadnego kosmetyku!
Jeszcze mocniejsze postanowienie poprawy mam na luty. I - co mnie dziwi - takie wyzwania zaczynają mi się podobać!

2 komentarze:

  1. Ja również po grudniowych szaleństwach finansowych postanowiłam, że wezmę się za pracę nad swoimi wydatkami, bo pieniążki jakimś dziwnym trafem rozpływają się co miesiąc. Prowadzę arkusz kalkulacyjny co może jest troszkę pracochłonne i trzeba sumiennie notować na co się wydało, ale już widzę gdzie wydaję pieniądze. Dużo rzeczy mogłam sobie odpuścić. Styczeń to był miesiąc eksperymentu nad moimi wydatkami, żeby zobaczyć gdzie popełniam błędy.
    Od stycznia prowadzę arkusz, a od lutego postanowiłam ostro walczyć z wydawaniem na zbędne rzeczy.
    Odkładam również po 5 zł jak tylko taka moneta zagości w moim portfelu.
    Zobaczymy co z tego wyjdzie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zarobić w ten sposób z całą pewnością się nie da - co najwyżej odzyskać część wydanych wcześniej pieniędzy ;)

    OdpowiedzUsuń